Wczoraj Beata Jaczewska poznała wyniki sekcji zwłok swojego synka. To była sepsa. Od razu zgłosiła sprawę prokuraturze. Chce się dowiedzieć, jak to możliwe, że 4-kilogramowy chłopiec, który dostaje 10 punktów w skali Apgar, cztery dni później umiera na sepsę.
Na ten dzień państwo Jaczewscy czekali długo. Są młodym małżeństwem. Pani Beata ma 21 lat. Bardzo dobrze zniosła ciążę. W 36. tygodniu ciąży trafiła jednak na patologię usteckiego szpitala. Miała tzw. cholestazę ciężarnych, ale to łagodne schorzenie związane z zaburzeniami pracy wątroby. Najczęściej ustępuje samo po porodzie.
- Bardzo chcieliśmy tego dziecka. Odliczaliśmy dni do porodu. W końcu nadszedł ten dzień - zaczyna opowiadać pani Beata.
Był 18 września. Chłopiec przyszedł na świat o godz. 21.25 po cesarskim cięciu.
- Krystianek miał 58 cm, ważył 4 kg i 5 deko. Dostał 10 punktów w skali Apgar. Byłam taka szczęśliwa - zaczyna płakać pani Beata.
Dramat rozpoczął się kilka godzin później.
- Raptem o godzinie 4.30 wpadł lekarz i powiedział, że z dzieckiem dzieje się coś złego. Pytał, czy ktoś w rodzinie miał wadę serca, bo dziecko nie może samodzielnie oddychać. Byłam przerażona - płacze kobieta.
Jeszcze tego samego dnia dziecko zostało odwiezione do Kliniki Neonatologii w Gdańsku.
- Wystąpiły zaburzenia oddychania, a później krążenia. W ciągu kilku godzin, stan dziecka bardzo się pogorszył. Podejrzewaliśmy wadę serca, dlatego dziecko skierowaliśmy do kliniki. Tam miało zrobione echo serca, które wykluczyło wadę, ale rozpoznano z kolei nadciśnienie płucne. Noworodek został podłączony do aparatu do leczenia tlenkiem azotu - wyjaśnia Małgorzata Różańska, ordynator oddziału neonatologii szpitala w Ustce.
Niestety, trzy dni później chłopiec zmarł. Wczoraj matka usłyszała wyniki sekcji zwłok. To była wrodzona sepsa.
- Nie mogę zrozumieć, jak to się stało. Dlaczego? - postanowiła o tym powiadomić prokuraturę. - Ja naprawdę nie chcę szukać winnych ani nikogo oskarżać. Chcę tylko rzetelnie wyjaśnić, dlaczego mój synek zmarł. Bo nie mogę tak z tym żyć - mówi kobieta.
Ordynator oddziału noworodków wyjaśnia:
- Badania robione z wymazów wykazały, że to była piorunująca postać zakażenia paciorkowcem. Dziecko zaraziło się od matki, która była nosicielem bakterii. Do zakażenia płodu doszło poprzez krew. Paciorkowiec sieje ogromne spustoszenie w organizmie dziecka. Uszkadza wszystkie narządy po kolei - wyjaśnia dr Różańska. - Śmiertelność wynosi 50 procent. W tym wypadku dziecko miało głęboko zaburzoną własną odporność, o czym świadczyły pierwsze wyniki z krwi dziecka - mówi lekarz.
Matka dziecka twierdzi, że to niemożliwe. - Pod koniec ciąży miałam robiony posiew z szyjki macicy. Wszystko było w porządku. Nie miałam żadnej bakterii - twierdzi kobieta.
Zdaniem dr Różańskiej to, że posiew jest ujemny, nie daje gwarancji, że dziecko urodzi się zdrowe, ponieważ ognisko bakterii może znajdować się w jamie ustnej czy chorym zębie. Stąd bakteria roznosi się drogą krwi.
Czy tragedii można było zapobiec? - Gdybyśmy wiedzieli wcześniej, że matka jest nosicielem bakterii, wprowadzilibyśmy inne procedury i zastosowali większą czujność, ale to nie dałoby gwarancji uratowania dziecka. Sepsa zabija w piorunującym tempie - mówi dr Różańska.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?