MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Prosto w serce w obronie koniecznej

Konrad remelski
Jacek marzył, że zostanie policjantem. Parę dni przed śmiercią szykował się na dyskotekę z przyjaciółmi. W minioną sobotę koledzy poszli z nim ostatni raz - na cmentarz. W biały dzień na ulicy rodzinnego Miastka dostał kulę w serce. Jak na ironię, zginął z ręki emerytowanego policjanta

Fakty

Jacek zginął przed barem przy ulicy Koszalińskiej.  Ludzie codziennie stawiają tu znicze
Jacek zginął przed barem przy ulicy Koszalińskiej. Ludzie codziennie stawiają tu znicze Fot. Konrad Remelski

Fakty

Jacek Dziarmaga został śmiertelnie postrzelony w czwartek 15 listopada około godziny 12.30 na miasteckim Osiedlu Niepodległości. Policja ustaliła, że doszło do bójki między trzema młodymi mężczyznami wracającymi z pracy, a emerytowanym policjantem Bogdanem M. i jego synem. Zeznania uczestników zajścia są sprzeczne. Bogdan M twierdzi, że został napadnięty; według poszkodowanych to on pierwszy zaatakował. Doszło do szarpaniny, w trakcie której Bogdan M. wyciągnął rewolwer i sześciokrotnie wystrzelił w kierunku przeciwników.
Policja nie znalazła świadków, którzy powiedzieliby, kto kogo zaatakował; są jedynie tacy, którzy widzieli bójkę. Prokurator postawił strzelającemu zarzut uszkodzenia ciała ze skutkiem śmiertelnym i wnioskował do Sądu Rejonowego w Bytowie o zastosowanie wobec niego trzymiesięcznego aresztu. Sąd odrzucił wniosek prokuratury i Bogdan M. w minioną sobotę znalazł się na wolności. Prokurator zapowiedział odwołanie się od orzeczenia sądu

Najbliżsi koledzy 23-letniego Jacka Dziarmagi do dzisiaj nie mogą uwierzyć, że w biały dzień zginął trafiony kulą z rewolweru. Są wstrząśnięci tym, co mówi się w mediach.
- W jakim świetle przedstawia się Jacka? Mówi się o nim jak o bandycie, który napadł bezbronnego mężczyznę. Jacek nigdy nie miał żadnego konfliktu z prawem. Możemy za niego ręczyć - podkreślają przyjaciele zabitego.

Tylko się broniłem - przekonuje sprawca

Do dzisiaj nie ustalono, kto zaczął. Są świadkowie szamotaniny między trzema młodymi ludźmi a Bogdanem M. i jego synem, jednak nikt nie wie (lub nie chce powiedzieć), kto zaatakował. Sam Bogdan M., który już po zwolnieniu go przez Sąd Rejonowy w Bytowie na wolność, zadzwonił do redakcji z telefonu komórkowego, chcąc wyjaśnić przebieg zdarzenia, stara się przekonać, że działał w obronie koniecznej.
- Wracałem z Krzysiem (synem
- dop. red.) z zakupów. Przechodziliśmy koło sklepu i baru. Nagle oni z tego baru wyskoczyli i najpierw doskoczyli do syna, przewrócili go na ziemię i zaczęli bić. Zaatakowali też mnie. Kopali nas. Broniliśmy się. Każdy ma prawo do obrony. Moim zdaniem była to obrona konieczna
- relacjonuje Bogdan M.
Nie strzelał w powietrze, bo nie było na to czasu. - Strzelałem w nogi - tłumaczy. Tylko że w nogi nikomu nie strzelił: trafił jednego w krocze, drugiego w głowę, a trzeciego w klatkę piersiową. - Bo byliśmy w różnych konfiguracjach, szamotaliśmy się, raz nawet leżałem na ziemi, więc trudno było strzelić tylko w nogi - wyjaśnia. Przyznaje, że oddał sześć strzałów z szybkostrzelnego rewolweru najnowszej generacji. Dokładnie wylicza, jaką amunicję miał w magazynku - najpierw gazową, potem dwie kule plastykowe i trzy pociski ostre. - Chcieli mi zabrać broń. Gdyby zabrali, zastrzeliliby nas wszystkich - mówi, jakby zapominając, że gdyby w magazynku były same ostre naboje, być może zginęłaby nie jedna osoba, a trzy.
- Byłem pod wpływem silnego wzburzenia. Nie znałem ich, nie miałem z nimi do czynienia. Syn też nie, bo by mi powiedział - tłumaczy dalej.
Po oddaniu strzałów schował się w sklepie. Twierdzi, że sam zadzwonił na policję i po pogotowie ratunkowe. Syn tymczasem uciekł w kierunku pobliskiego bloku.
Bogdan M. nie zgadza się z zarzutem prokuratora "uszkodzenia ciała ze skutkiem śmiertelnym". Obstaje przy wersji, że został napadnięty.
- Szkoda, że zginął człowiek i dostał tam, gdzie dostał. Uważam, że to była obrona konieczna. Jestem teraz poza Miastkiem, daleko, u rodziny, ze względu na to, że pamiętamy, co było w Słupsku po śmierci kibica - kończy rozmowę.

Nie widzieli, nie słyszeli

Zupełnie innego zdania są poszkodowani. Janusz K., który dostał z broni gazowej w krocze: - To Bogdan M. nas zaatakował. Najpierw w barze wystrzelił do mnie z broni gazowej. Potem wybiegliśmy za nim przed bar. Szamotaliśmy się, a on dalej strzelał. Jacek osunął się na ziemię.
Młody mężczyzna nie miał szans na przeżycie. Dostał w bok. Kula przeszyła klatkę piersiową, po drodze natrafiając na serce. Zmarł najprawdopodobniej tuż przed przybyciem karetki.
Najważniejszym świadkiem mogłaby być bufetowa z baru, w którym przebywali mężczyźni. Zeznała jednak policji, że niczego nie widziała i nie słyszała. Świadek z domu naprzeciwko wyjrzał przez okno dopiero po usłyszeniu strzałów. - Myślałem, że to dzieciaki z petard strzelają. Zobaczyłem, jak jeden z nich leżał na ziemi. Dwóch się jeszcze z M. szarpało. Po chwili, kiedy zobaczyli, co się stało, jeden z nich pochylił się nad nim i zaczął krzyczeć: - O chłopaka nam zabili!
Brat Jacka, Krzysztof: - Nigdy nie uwierzę, że Jacek pierwszy zaatakował. Traf sprawił, że tego feralnego dnia szedł razem z kolegami z pracy. Są różne wersje zdarzenia. Trudno wszystko pozbierać w jedną całość.
Rodzina Jacka wie jedynie, że jeden z poszkodowanych kiedyś miał scysję z Bogdanem M. Być może teraz zaczepił byłego policjanta. Od słowa do słowa doszło do przepychanek, a potem bójki. - Jacka nie znałem z takiej strony. Nigdy nie słyszałem, żeby uczestniczył w jakiejś bójce. To samo mówią jego koledzy. Szkoda, że żaden ze świadków nie chce powiedzieć, jak było. Niestety teraz są takie czasy, że każdy myśli tylko o sobie - dodaje brat.

Przypadkowa nieprzypadkowa śmierć

Rodzina i przyjaciele charakteryzują zabitego jako uczynnego, pogodnego chłopaka, którego humor nigdy nie opuszczał. Był lubiany, towarzyski. Miał wielu przyjaciół. - Na pewno każdy teraz chciałby przedstawić go w jak najlepszym świetle, ale naprawdę negatywnych cech miał bardzo mało. Skończył jedną szkołę, zaczął drugą. Pracował. Był bardzo lubiany. Zresztą widać to było na jego pogrzebie, w którym uczestniczyło wielu jego kolegów - opowiada Krzysztof.
Teraz przyjaciele chcą wyjaśnienia okoliczności śmierci Jacka. Chcą nawet zaangażować oskarżyciela posiłkowego.
- Pana M. na pewno w ogóle nie znał. Naszym zdaniem był całkowicie przypadkową ofiarą. Akurat znalazł się w nie w tym miejscu, w którym powinien - wyjaśnia mama Jacka.
Dziarmagowie nie przypuszczają, by ktoś się rzucił na Bogdana M., wiedząc, że ten ma broń. - Zastanawia nas jedno: dlaczego nie strzelał najpierw w powietrze. A wreszcie, czy strzelanie komuś w serce to obrona konieczna? Przecież M. nie był nowicjuszem, znał zasady użycia broni. Wreszcie, dlaczego strzelał aż sześć razy? - pyta rodzina zabitego. Zdaniem brata Jacka, przydałaby się wizja lokalna.

Kiedyś strzelić musiał

Jacek zginął przed barem przy ulicy Koszalińskiej. Ludzie codziennie stawiają tu znicze
(fot. Fot. Konrad Remelski)

Opinia wielu mieszkańców o Bogdanie M. jest negatywna. Miastczanie podają przykłady, kiedy były milicjant, potem policjant, bawił się bronią w miejscu publicznym. Nigdy nie strzelał, ale broń wyjmował. - Broń to było jego hobby. Coś w nim chyba dojrzewało do strzelania. W końcu musiał kiedyś wystrzelić - mówią. - Często się mówiło, że ten facet kiedyś kogoś w końcu zabije - twierdzi jeden z mieszkańców.
Rodzina nie kryje oburzenia, że Bogdan M. wyszedł na wolność. Sąd Rejonowy w Bytowie odrzucił wniosek prokuratora o zastosowanie wobec niego trzymiesięcznego tymczasowego aresztu. Krzysztof: - To jest tylko w Polsce możliwe. Przecież ten facet nie ma nawet dozoru policyjnego. Może wyjechać nawet na kraniec świata. Liczymy na to, że sąd uwzględni zażalenie prokuratury. Nie wyobrażamy sobie takiej sytuacji, że ktoś ginie, a sprawca chodzi sobie na wolności.

To nie Dziki Zachód

Jarosław, przyjaciel Jacka: - O jakiej tu można mówić obronie koniecznej? Przed czym? Przed pięściami? Dlaczego nie strzelał w powietrze? Na pewno każdy rozumny człowiek, słysząc strzały, rzuciłby się na ziemię. Nasz Jacek wcale M. nie znał. O samym sprawcy można by książkę napisać. Mamy stuprocentowych świadków, którzy pod przysięgą przyznają, co były policjant z nimi wyprawiał. Przecież raz już go ze służby w policji przenieśli do Słupska. Do tej pory nic się nie wydarzyło, to każdy siedział cicho. Ale przecież Miastko to nie Dziki Zachód. Nawet jeżeli doszło do bójki, to czy zaraz musiał oddać aż sześć strzałów i to w biały dzień?
Tomasz, jeden z przyjaciół Jacka: - Wielka szkoda, że taki dobry, mądry chłopak, z takimi marzeniami i planami na przyszłość, poszedł do piachu. Znam Jacka od trzynastu lat i nigdy nie uwierzę w to, że zaatakował obcego mężczyznę. Na pewno udział Jacka był w tym wydarzeniu najmniejszy. Nawet jeżeli się pokłócili, a potem od słów przeszli do czynów - to nie jest powód do tego, żeby zabijać. Przyjąwszy wersję M, że został wraz z synem zaatakowany przez trzech mężczyzn, to czy było to aż tak wielkie zagrożenie jego życia?
Ojczym Jacka: - Wszyscy wiedzieli, że facet chodził z giwerą po Miastku. Potrzebna była dopiero tragedia, żeby ludzie przejrzeli na oczy.
W Miastku mówią, że była to śmierć przypadkowa, a jednocześnie nieprzypadkowa: na miejscu Jacka mógł się znaleźć ktokolwiek, przypadkowy przechodzień.
Matka Jacka: - Nie chcemy dla tego, który strzelał, kary śmierci. Chcemy tylko, żeby odpokutował. No i żeby ludzie się z prawa nie śmiali.
Marzena, dziewczyna Jacka:
- Kiedy oddał strzał w serce Jacka, zabrał moją miłość i radość do grobu.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gp24.pl Głos Pomorza