MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Śmiesznie jest i straszno jest

Piotr Polechoński
Recenzja filmu "Superprodukcja"

Marnie to wszystko wygląda. Polskie kino sponsoruje mafia, zaś producenci filmowi najbardziej liczą na wycieczki szkolne. Dodatkowo krytycy nie mają pojęcia o czym piszą, a hipokryzja wylewa im się uszami. Taki obraz rodzimej kinematografii prezentuje Juliusz Machulski w swoim najnowszym filmie - "Superprodukcja". Pewnie taka diagnoza posłużyłaby przed laty do powstania kolejnego ponurego obrazu z serii "kina moralnego niepokoju". Jednak dziś Machulski uznał, że tylko wisielczy humor sprawi, że wśród głośnego śmiechu czasem uśmiechniemy się też i nieco smutniej. I dobrze zrobił, bo "Superprodukcja" to film w takim samym stopniu śmieszny, co mądry. To także pionierskie wykorzystanie w polskim kinie technicznych fajerwerków na wzór tych, jakie mogliśmy oglądać w "Amelii" czy "Podziemnym kręgu". I kamieniejący (dosłownie) recenzent, czy Janusz Józefowicz zawieszony w powietrzu po bokserskim haku Agnieszki Rylik - naprawdę prezentują się nieźle i wstydu nie przynoszą.
Główny bohater filmu to Yurek Drzazga, znany recenzent. Na jego opinie o kolejnym filmie z zapartym tchem czeka całe "twórcze" środowisko. Gwiazdki jakie stawia w gazecie przy nowym tytule (ich ilość określa jego wartość) potrafią położyć finansowo każdy obraz. Szybko też dowiadujemy się o powodach jego niezwykłej zajadłości. Otóż Drzazga dwa razy bez powodzenia zdawał do szkoły filmowej. Poza tym nie jest wolny od hipokryzji zachwalając publicznie kino irańskie, jednocześnie umieszczając "Gwiezdne wojny" na czele swojego rankingu najlepszych filmów.
Jednak pewnego dnia wszystko się zmienia. Podwarszawski gangster postanawia, że jego narzeczona ma zagrać w filmie. Na dodatek takim, który odniesie sukces. Stąd pomysł, że jego scenariusz powinien stworzyć ten, kto cały czas pisze, że wie najlepiej jak dobry scenariusz powinien wyglądać - Yurek Drzazga. Wkrótce krytyk dostaje "propozycję nie do odrzucenia". Ma nie tylko napisać scenariusz, ale także... reżyserować.
Najważniejsze, że jest śmiesznie. I to bardzo. Machulski po "Vabanku" i "Seksmisji" nakręcił swój trzeci, świetny film. Zarazem pomimo że jest to komedia (czyli gatunek, w którym polski reżyser "robi" niemal cały czas), jest to obraz szczególny w jego dorobku. Tym razem śmieje "kala własne gniazdo". A jest to śmiech ostry, złośliwy, ale nie tylko. Jak na dłoni bowiem widać, że gdzieś po drugiej stronie tego krzywego zwierciadła stoi Machulski zatroskany. Stoi zatroskany, ale też pełen gniewu na to, że polskie kino na jego oczach zamieniło się w tandetny jarmark. Trudno mu znieść dyletantów, pseudoartystów udających artystów, starych mistrzów uciekających od rzeczywistości i próżni finansowej, którą ochoczo zapełniają gangsterzy wszelkiej maści. Reżyser daje nam wybór. Możemy się z tego śmiać, że aż brzuch zaboli. Ale możemy też się zastanowić, czy czasem nasze kino jest takie, jak nasza codzienność. Albo na odwrót, wszystko jedno.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gp24.pl Głos Pomorza