Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wypadek na Szczecińskiej. To był rozkaz nie brawura

Bogumiła Rzeczkowska [email protected]
Wypadek radiowozu i taksówki w 2010 roku.
Wypadek radiowozu i taksówki w 2010 roku. Łukasz Capar
Słupsk, ul. Szczecińska, 9.10.2010 r., 21.30 radiowóz zderza się z taksówką. Ginie taksówkarz i pasażerka. Słupsk, sąd rejonowy, 28.05.2013, 14.39 zapada wyrok. Kierowca radiowozu zostaje skazany na 3 tys. zł grzywny.

Dyżurny Komendy Miejskiej Policji w Słupsku wezwał radiowozy, które patrolowały Słupsk na interwencję w Bolesławicach. Fiat ducato, którym kierował starszy sierżant Mirosław K. był jednym z czterech, które po godzinie 21. skierowały się w tę stronę. Mogło być gorąco. Był sobotni wieczór. Na stacji benzynowej w Bolesławicach awanturowało się około 50 kibiców z Rumi, którzy wracali z meczu piłki nożnej w Trzebiatowie. Tłum atakował policjantów. Tamtejszy patrol poczuł się zagrożony i wezwał na pomoc posiłki.

- Autokar zatrzymał się na stacji paliw - relacjonował wtedy Wojciech Bugiel, rzecznik słupskiej policji.
- Kibice byli agresywni. Wzięli dwie zgrzewki piwa i powiedzieli, że nie zapłacą. Patrol wezwany przez personel stacji nie mógł sobie z nimi poradzić. Sami policjanci czuli się bezpośrednio zagrożeni i dlatego poprosili o pomoc.

Dziś nikt nie wie, co sprawiło, że kibolska rozróba rozeszła się po kościach. Wiadomo tylko, że w tym czasie trzy i pół kilometra dalej na jednej z głównych ulic Słupska wydarzyła się ogromna tragedia, która na zawsze zmieniła życie wielu rodzin.

Sto metrów do śmierci
Za kierownicą policyjnego ducato siedział 30-letni wtedy Mirosław K. Razem z nim pełnił służbę 28- letni Artur W. Według policji, dyżurny KMP polecił załogom wszystkich radiowozów jazdę z włączonymi sygnałami akustycznymi i świetlnymi, a więc w charakterze pojazdów uprzywilejowanych.

Tymczasem o godz. 21.16 na postoju TAXI przy ul. Braci Gierymskich stanęła taksówka MPT citroen xsara picasso. Jan Z., 62-letni emeryt wojskowy z Redzikowa w bazie zgłosił zajętość o godz. 21.26. Wtedy do auta wsiadła 56-letnia Edwarda P. z Warszawy. Taksówkarz wjechał z ul. Braci Gierymskich w łączącą się z nią ulicę Kossaka. By skierować auto w stronę Małcużyńskiego, musiał przeciąć dwupasmową Szczecińską. Przejechał zaledwie 100 metrów do skrzyżowania Kossaka ze Szczecińską, którą pędziło policyjne ducato.

Uderzenie radiowozu w prawy bok citroena było tak potężne, że oba pojazdy obróciły się wokół własnych osi. Radiowóz z hukiem uderzył w słup latarni ulicznej i spłonął. Taksówka ze zmiażdżoną przez ducato kabiną zatrzymała się na drzewie. To były ułamki sekund. Policjantów wyciągnęli z auta koledzy jadący za nimi na interwencję.

Taksówkarz zginął na miejscu. Pasażerka zmarła w nocy w szpitalu. Ranni też zostali dwaj policjanci.

Wyrazy współczucia bez winy
Śledztwo prowadziła Prokuratura Rejonowa w Chojnicach. Oskarżyła Mirosława K., o nieumyślne spowodowanie wypadku drogowego ze skutkiem śmiertelnym. Jednak uznała, że policjant umyślnie naruszył zasady bezpieczeństwa w ruchu drogowym - nie zachował ostrożności, nie dostosował prędkości do innych uczestników ruchu i wjechał na skrzyżowanie na czerwonym świetle z prędkością 100 kilometrów na godzinę. Tak wynikało z pierwszej opinii biegłych.

Proces rozpoczął się we wrześniu 2011 roku. - Nie przyznaję się. Współczuję rodzinom ofiar - wyjaśniał Mirosław K. - Jechałem na sygnałach dźwiękowych i świetlnych, około 80 kilometrów na godzinę. Taksówka raptownie wjechała na skrzyżowanie. Jej kierowca zaczął gwałtownie hamować, ale było już za późno. Uderzyłem w ten pojazd. Jestem pewien, że wjechałem na zielonym świetle na skrzyżowanie.
Podobnie zeznawali inni policjanci. Twierdzili, że taksówkarz jechał szybko.

- Niczego innego się nie spodziewałam - komentowała te zeznania Aneta Cieślak, córka Jana Z.
Proces trwał aż do końca maja tego roku. Przez salę rozpraw przewijali się świadkowie, których relacje nie przyczyniły się do rozwiązania zagadki, na jakich światłach wjechali na skrzyżowanie policjant i taksówkarz. Jedni opowiadali, że to policjant jechał prawidłowo, inni, że taksówkarz miał zielone światło. Kolejni sami zgłaszali się do sądu, by bronić racji którejś ze stron - policjanci, taksówkarze, czy lekarz karetki pogotowia, która wtedy przypadkiem tamtędy jechała.

Sąd nawet przeprowadził wizję lokalną w pobliskiej pizzerii, a sędzia za ladą baru sprawdzał, czy jej właściciel mógł stamtąd zaobserwować światła. Jednak świadek stracił pewność. - Dzisiaj pan mówi, że spojrzał pan na sygnalizator, po tym, gdy usłyszał huk. Wcześniej pan zeznał, że widział czerwone światła jeszcze przed hukiem - zauważył sędzia Krzysztof Obst. - Panie T., pana zeznania mają istotne znaczenie, a są wątpliwości.

- Nikomu nie chcę krzywdy zrobić - zastrzegał świadek. - Przecież mogłem powiedzieć, że byłem wtedy w toalecie, czy w piwnicy i niczego nie widziałem.

Pierwszy raz proces zakończył się w marcu ubiegłego roku. Obrona obalała wszystkie zarzuty, podważała opinie biegłych, różniące się ustaleniami na temat koloru światła, wytykała ekspertom błędy, a świadkom sprzeczności w zeznaniach.

- Radiowóz wjechał na skrzyżowanie w ostatniej fazie zielonego światła. Pojawia się jeden wniosek. Trudny do przyjęcia - to taksówka wjechała na czerwonym świetle. Taki jest materiał dowodowy - stwierdziła adwokat Monika Kowalczyk-Solak, wnosząc o uniewinnienie policjanta. Jednak wtedy wyrok nie zapadł, bo proces nie rozwiał wielu wątpliwości, zwłaszcza dotyczących koloru światła, jakie miał radiowóz. Potrzebna była kolejna opinia biegłych.

- Trzeba ustalić prędkości obu pojazdów, czy któryś z nich naruszył zasady bezpieczeństwa w ruchu przy założeniu, że wszyscy mieli zielone światło, także dokładną masę pojazdów oraz słyszalność sygnałów dźwiękowych z miejsca, w którym znajdowała się taksówka - uzasadnił sędzia. - Wcześniejsze opinie nie są stanowcze i przekonujące, więc materiał jest niekompletny i nie uprawnia do przesądzania winy oskarżonego.

Sąd na opinię czekał rok. Jednak ekspertowi z Instytutu im. prof. Sehna nie udało się ustalić, na jakim świetle radiowóz wjechał na skrzyżowanie. Biegły rozważył trzy warianty koloru świateł w tym czasie - możliwe dla radiowozu i taksówki. Każdy z wariantów obciążał oskarżonego: kierowca radiowozu Mirosław K. albo spowodował wypadek, albo przyczynił się do niego w stopniu znacznym, albo przyczynił się do wypadku.

Pierwszy wariant nie obarcza winą taksówkarza, dwa kolejne - wskazują na znaczny stopień przyczynienia się do wypadku także Jana Z. Jednak to tylko warianty, bo biegły nie dał konkretniej odpowiedzi na pytanie, kto jakie miał światło. Ustalił natomiast prędkość pojazdów. Radiowóz jechał 135 kilometrów na godzinę, a taksówka 35. To wynikało z symulacji komputerowej, która jednak nie jest nieomylna. Na podstawie całego materiału z akt biegły ocenił, że najniższa możliwa prędkość radiowozu to sto kilometrów na godzinę.

Policjant skazany
Mimo że chojnicka prokuratura w akcie oskarżenia twierdziła, że radiowóz wjechał na skrzyżowanie na czerwonym świetle, proces tego nie udowodnił.

- Spiesz się powoli, mówi mądre przysłowie, bo odpowiadasz za życie własne, pasażerów, dzieci. Takie zdarzenie to ułamki sekund, a kierowca całe życie będzie miał ofiary na sumieniu - przemawiała asesor Dorota Gumowska, domagając się roku więzienia w zawieszeniu na trzy lata, trzech tysięcy złotych grzywny i rocznego zakazu prowadzenia pojazdów. Adwokat Monika Kowalczyk-Solak konsekwentnie wniosła o uniewinnienie.

- Radiowóz wjechał na skrzyżowanie na zielonym świetle. Tak mówią świadkowie - argumentowała. - Pozostaje kwestia prędkości. Przepisy dają kierowcom pojazdów uprzywilejowanych uprawnienia, ale nakładają obowiązki. Tak, możesz przekroczyć prędkość, ale musisz zachować szczególną ostrożność. Zwyczajny kierowca, gdy ma zielone światło nie zwalnia, bo nagle ktoś może mu wjechać na skrzyżowanie. Ten kierowca jechał do nietrzeźwych kibiców na stacji benzynowej. To była interwencja o wysokim priorytecie. Krzywda jest po stronie pokrzywdzonych, ale i oskarżonego. Mimo tragedii rodzin, brak podstaw do skazania.

Także o uniewinnienie prosił oskarżony. - Policjant tylko przyczynił się do wypadku, nie był jego sprawcą - taki zapadł wyrok. Kara: trzy tysiące złotych grzywny, ale prawo jazdy zachowane.

Sąd dopatrzył się winy Mirosława K., ale nadzwyczajnie złagodził mu karę, ponieważ biegłym nie udało się ustalić, jakie światła miał kierowca radiowozu, a jakie taksówkarz.

- Na etapie śledztwa materiał dotyczący sygnalizacji świetlnej został błędnie oceniony - uzasadniał sędzia Krzysztof Obst. - Świadkowie jadący od strony Kobylnicy mieli czerwone światła, ale dla kierowców jadących z centrum miasta światła zmieniają się inaczej. Inni świadkowie za każdym razem zmieniali zeznania, mieli wątpliwości. Zeznania są niemiarodajne. Monitoringu w tym miejscu nie ma. Nie wiadomo więc, jaki był kolor świateł.

Brak dowodów i wątpliwości przemówiły na korzyść oskarżonego. W tej sytuacji sąd przyjął, że radiowóz wjechał na zielonym, a taksówka na czerwonym. Policjant nie spowodował więc wypadku, ale przyczynił się do niego, bo nie zachował szczególnej ostrożności w stopniu ułatwiającym szybkie reagowanie. I za to został skazany. Jako kierowca pojazdu uprzywilejowanego, miał prawo przekroczyć prędkość, ale jadąc co najmniej 100 kilometrów na godzinę, powinien upewnić się, czy nic nie wjeżdża na skrzyżowanie. - Sygnał zielony nie jest informacją o możliwości bezwarunkowego wjazdu na skrzyżowanie - uzasadnił sędzia Krzysztof Obst.

- Oskarżony nie widział, co dzieje się po lewej stronie, bo widok przysłaniały mu budynki. Nie mógł zakładać, że nic się nie pojawi. Jednak to nie była bezmyślna brawura, ale wykonywanie rozkazu, jaki dostał od dyżurnego w komendzie. Nie jest sprawcą wypadku w powszechnym znaczeniu tego słowa i zasługuje na nadzwyczajne złagodzenie kary. Oskarżony będzie miał obarczone sumienie winą za śmierć dwóch osób.

Według mecenas Moniki Kowalczyk-Solak, ten wyrok nie oznacza utraty pracy w policji, bo Mirosław K. został skazany za przestępstwo nieumyślne. Mirosław K. pracuje w policji. Jest pomocnikiem oficera dyżurnego.

- Czuję się niewinny - mówi. - Nigdy już nie siądę za kierownicę radiowozu. Po takich sprawach jak ta większość policjantów nie chce jeździć. To także dotyczy kierowców innych służb.
Ten wyrok nikogo nie pogodził, nikomu nie otarł łez, niczego nie usprawiedliwił. Jedni mówią, że policjant jechał jak szalony, bo to młodzieńcza adrenalina, a nie rozkaz, przyciskała pedał gazu i nie zważając na nic ścigał się ze śmiercią. Inni - że tam, w Bolesławicach też mógł ktoś zginąć, nawet jakiś policjant i że kiedyś ktoś na pewno zginie, bo w Słupsku kierowca radiowozu będzie stał na zielonym świetle.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gp24.pl Głos Pomorza