Urodziła się w 1932 roku we Lwówku, wielkopolskim miasteczku, jako najstarsza córka Anny i Konstantego Ogórów. Cztery lata później jej rodzice zabrali Jankę i jej młodszą siostrę Jadzię i wyruszyli w drogę w poszukiwaniu pracy. Zatrzymali się na Wołyniu, gdzie młode polskie państwo w zakolu rzeki Horyń zaczęto eksploatować w latach dwudziestych złoża bazaltu.
Wraz z nowoczesną kopalnią i wytwórnią kostki i grysu bazaltowego w środku puszczy w powiecie Kostopol powstała górnicza osada zwana Janową Doliną. Była zaprojektowana i zbudowana od podstaw dla 2,5 tysiąca osób zawodowo związanych z kamieniołomem. W gęstym lesie wytyczono przecinające się pod kątem prostym aleje (oznakowane literami), przy których stawiano drewniane, „fińskie” domy. Było kino, sklep, posterunek policji, szkoła, boisko, kaplica. Wszystkie domy były zelektryfikowane i miały wodę. Przed każdym obejściem urządzono piękne ogródki kwiatowe. Robotnikom zabroniono trzymać żywy inwentarz, było więc czysto i schludnie. Większość mieszkańców Janowej Doliny stanowili Polacy.
– Mój ojciec zajmował się budowaniem domów na tym osiedlu. Pamiętam, że dostawał z góry określoną kwotę, która musiała mu starczyć na opłacenie wszystkich materiałów, prac i pracowników, a reszta była dla niego. Zleceniodawcy dbali, aby pracownicy byli ubezpieczeni. Najciekawszy był odbiór budynków, bo odbywał się w obecności przyszłych użytkowników. Ojciec do pracy zatrudniał Ukraińców, bo oni stanowili większość miejscowej ludności. Był lubiany, bo pracownicy zapraszali go na wesela i inne uroczystości, a gdy na Wołyniu zaczęły się mordy na Polakach, znajomy Ukrainiec ostrzegł go, aby uważał, bo na Janową Dolinę jest także planowany atak – opowiada pani Janina.
Jednak zanim do tego doszło w 1943 roku, mieszkańcy Janowej Doliny wcześniej przeżyli wejście Sowietów w 1939, po którym szybko zaczęły się nocne aresztowania i wywózki na Sybir. – Wtedy ojciec pomógł rodzinie Warychów, których przez kilka dni przechowywał swojej ziemiance ukryty w puszczy, zanim kolejarze nie zorganizowali im ucieczki do Włodzimierza – wspomina pani Janina.
W 1941 roku, gdy Niemcy zaatakowały ZSRR, zaczęła się okupacja niemiecka. Nie zmieniło się nic na lepsze, bo w dalszym ciągu eksploatowano kopalnię, a gestapo „zajęło się” aresztowaniami, bo wnioskowano, że ci, których NKWD nie wywiozło na Sybir, to byli na pewno komuniści. Jednak najstraszniejsze wspomnienia pani Janiny wiążą się z nocą z 21 na 22 kwietnia 1943 roku, z Wielkiego Czwartku na Wielki Piątek, gdy o północy ze wszystkich lasów okalających Janową Dolinę wyszli Ukraińcy. Wcześniej przerwali łączność telefoniczną z siedzibą powiatu w Kostopolu, wysadzili w powietrze tory kolejowe i mosty, zablokowali drogi dojazdowe przy pomocy pościnanych drzew. Potem zaczęli rzeź. Szli od budynku do budynku, oblewając każdy naftą lub benzyną i podpalając smolnym łuczywem od strony wejścia. Oknami wrzucali do środka granaty. Do uciekających, często poparzonych ludzi strzelali. Zabijali siekierami, widłami lub nożami.
- Przetrwaliśmy ten straszny czas, bo rano 21 kwietnia mama z siostrą wyjechały do Równego, a ja z tatą nocowaliśmy u Niemców w Bloku, w kotłowni. Mój ojciec znał niemiecki i budował dla Niemców palisadę otaczającą Blok, z tego powodu pozwolono nam i kilku rodzinom polskim nocować tej nocy w kotłowni. Zrobiliśmy to w ostatniej chwili, bo ojciec początkowo nie chciał iść do Bloku, ale przekonałam go do tego, gdy zapytałam, co będzie jeśli nie obroni mnie przed Ukraińcami - relacjonuje pani Janina.
Ciągle pamięta te straszne widoki, jakie widziała tej nocy przez palisadę. – Jej obrońcy, w tym i Polacy, którzy dostali wtedy od Niemców broń, w pewnym momencie strzelali już do wszystkich, którzy biegli w kierunku palisady, bo w ogniu trudno było odróżnić Polaków od Ukraińców – dodaje moja rozmówczyni.
Następnego dnia wokół było mnóstwo trupów i popioły po drewnianych domach. Pomordowanych, może nawet 2 tysiące osób, grzebano w zbiorowej mogile na terenie z krzyżem, gdzie miał być zbudowany kościół. – Natomiast schwytanych Ukraińców Niemcy rozstrzeliwali nad kloaką, gdzie topiły się ich ciała. Wcale ich wtedy nie żałowałam – mówi pani Janina.
Rodzina Ogórów przetrwała te straszne chwile, choć mama pani Janiny, gdy się dowiedziała o rzezi, w ciągu jednego dnia posiwiała. - Do dnia dzisiejszego każdy Wielki Piątek poświęcam pamięci pomordowanych i mimo, że minęło już tyle lat, zawsze w tym dniu same płyną mi z oczu łzy – nie ukrywa pani Janina.
Na szczęście Niemcy zgodzili się, aby Konstanty Ogór z córką mógł wyjechać z Janowej Doliny. Wtedy cała rodzina spotkała się w Równym, gdzie zatrzymali się u rodziny. Tam odnalazł ich pan Warych, który zabrał rodzinę do Włodzimierza. - Byliśmy nadzy, bosi i głodni. Społeczeństwo Włodzimierza pomagało nam, ale ksiądz, który przyszedł odwiedzić uciekinierów zza Buga, nie mógł dać wiary naszym słowom i uważał nas za oszustów. Dopiero po roku, gdy bandy ukraińskie posuwały się w kierunku Włodzimierza, przeprosił nas – opowiada pani Janina.
Ogórowie bali się kolejnej rzezi, więc ze swoimi tobołami wsiedli w pociąg i pojechali do Lublina. Tam, już w 1944 roku, wskutek ówczesnej propagandy Konstanty Ogór wszedł dobrowolnie do obozu na Majdanku, bo liczył, że dzięki temu rodzinie uda się wyjechać na Zachód. – Na szczęście tam spotkał znajomego z Janowej Doliny, który go wyprowadził z obozu. Ojciec szybko wrócił do nas i od razu wsiedliśmy w pierwszy pociąg, który zatrzymał się na dworcu, choć w megafonach już było słychać, jak nas wzywano – mówi pani Janina.
Kolejarze wysadzili rodzinę Ogórów w małej lubelskiej wsi Wojciechów, gdzie zajęli się nimi partyzanci. – Umieścili nas u rolnika, który najpierw kazał nam mieszkać w chlewie, ale potem musiał nam oddać jeden pokój. Początkowo żyliśmy z tego, co nam dali ludzie, ale wkrótce ojciec zaczął pracować. Po pewnym czasie dowiedzieliśmy, że jacyś ludzie uciekający przed Ukraińcami mieszkają w Nałęczowie. Pojechałam tam z ojcem i okazało się, że w ten sposób spotkaliśmy siostrę mamy Franciszkę Słodyńską z jej rodziną. Wkrótce moja rodzina zaczęła myśleć o tym, abym kontynuowała naukę. Dlatego zdawałam wtedy do gimnazjum w Bełżycach. Przyjęto mnie, choć po polsku pisałam ukraińskimi literami. Zdecydowało to, że na egzaminie opisałam moje przeżycia z Janowej Doliny. To wszystko tak wzruszyło jedną z nauczycielek, że przez rok dawała mi za darmo korepetycje z języka polskiego – opowiada pani Janina.
W lipcu 1945 roku rodzina Ogórów po ośmiu dniach jazdy pociągiem towarowym z Lublina zatrzymała się w Słupsku. – Ojciec zgłosił się do PUR-u, gdzie dostał kilka adresów, aby wybrał mieszkanie dla rodziny. Wśród nich była piękna willa przy ul. Kościuszki, która mnie oczarowała. Ojciec jednak nie zdecydował się na wywieszenie biało-czerwonej flagi, co wtedy oznaczało, że mieszkanie jest już zajęte, bo nie chciał krzywdzić niemieckich staruszków, którzy tam wtedy mieszkali – mówi pani Janina. Ostatecznie rodzina zajęła oszabrowane mieszkanie przy ul. Teatralnej, gdzie wcześniej mieszkali Rosjanie. Janka poszła do II klasy gimnazjum. Jej mama znalazła pracę w Centrum Szkolenia Milicji Obywatelskiej, a ojciec z początkami gruźlicy pojechał na 6 miesięcy do sanatorium w Smokale. – Było nam ciężko, bo mama wtedy zarabiała tylko 5 ówczesnych tysięcy złotych. Dlatego po małej maturze w 1948 roku poszłam do pracy w urzędzie skarbowym, gdzie zarabiałam 12 tysięcy złotych – nie ukrywa pani Janina.
Zapisała się także do dwuletniego wieczorowego liceum, ale musiała zrezygnować ze studiów w Wyższej Szkole Handlowej w Poznaniu, gdzie się dostała, bo rodzinie brakowałoby pieniędzy na utrzymanie bez jej zarobków. W rezultacie już nie myślała o wyjeździe ze Słupska, choć przeżyła tu ubecki „kocioł” zastawiony w mieszkaniu jej koleżanki Halinki na ulicy Wyspiańskiego. Wyszła z niego po 23 godzinach, gdy przyrzekła, że nikomu nic nie powie. Dopiero później dowiedziała się od koleżanki, którą zwolniono z urzędu skarbowego, że ubecy szukali listów, które otrzymywała od ojca rzekomo przebywającego w USA.
Po trzech latach przeniosła się do organizującego się w Słupsku Zarządu Małych Portów, gdzie miesięcznie zarabiała już 24 tys. zł. – Wtedy było nam już lepiej, bo awansowała także moja mama, która została szefową kuchni w milicyjnym kasynie przy ul. Kilińskiego. Wówczas także wyszłam po raz pierwszy za mąż. Urodziłam dwoje dzieci – Adama i Ewę. Z pierwszym mężem trochę wycierpiałam, ale za to drugi, z którym spędziłam 10 lat, to wszystko mi wynagrodził. Teraz mam wnuki i prawnuki i czuję się szczęśliwa, choć dokuczają mi różne choroby – mówi pani Janina.
Zanim przeszła na emeryturę, jeszcze 35 lat pracowała w przedsiębiorstwie drogowym. Obecnie mieszka w bloku przy ulicy Piłsudskiego w Słupsku. Jest pozytywnie nastawiona do życia. Chętnie udziela się w Uniwersytecie Trzeciego Wieku i opowiada o swoich wyprawach. Między innymi o wycieczce do USA, podczas której dzięki prezentowi od znajomej oglądała wodospad Niagara, albo o niedawnej wycieczce objazdowej, w trakcie której zdobyła koło polarne. – Mam dyplom, który to potwierdza, ale najbardziej mnie cieszy dyplom super babci, który w tym roku dostałam z okazji Dnia Babci. Jest on dla mnie ważniejszy niż wiele medali, które mi przyznano – ocenia. Na koniec zdradza, że teraz czeka na setne urodziny, bo gdy dostanie spory dodatek do emerytury od ZUS, to z prawnukiem wyruszy na wycieczkę dookoła świata.
ZOBACZ TAKŻE: Gminne Święto Plonów w Swołowie
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?