Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Po koncercie Dylana w Dolinie Charlotty (recenzja)

MAX
Bob Dylan.
Bob Dylan. Internauta
Na Festiwalu Legend Rocka raczej nie wystąpi już muzyk, który miał większy wkład na rozwój nie tyle nawet muzyki, co szeroko rozumianej popkultury.

Ikona rozpoznawalna nawet pośród ludzi, którzy nigdy nie słyszeli jego utworu, a jednak niespotykanie hermetyczna. Jeden z nielicznych muzyków, którego liryki wykroczyły poza ramy muzyki popularnej, stając się elementem kanonu nowoczesnej literatury. Jeden z symboli zmian zachodzących w Stanach Zjednoczonych i na Świecie w latach 60. minionego wieku. Postać polaryzująca - wzbudzająca fanatyczny zachwyt i oskarżenia o pretensjonalność. Zamknięta na świat mediów i stroniąca od wszelkiego rodzaju poklasku. Osoba kapryśna i mrukliwa, kąśliwie odnosząca się do własnych dokonań, bezgranicznie jednak zakochana w graniu muzyki. Każda z tych cech miała jakieś odzwierciedlenie podczas sobotniego koncertu w Dolnie Charlotty.

Zobacz także: 8. Festiwal Legend Rocka. Wystąpił Bob Dylan i Anna Phoebe (wideo)

Dylan wyszedł na scenę niewzruszony ekstazą ośmiu tysięcy osób zebranych w amfiteatrze. Odziany w kapelusz i czarną marynarkę, do której dopasował... ciemny dres z lampasami sprawiał wrażenie ekscentryka, który wyszedł na scenę przez pomyłkę. To on jednak dał sygnał ubranym w o wiele bardziej wyrafinowany szary kolor muzykom, którzy nabili marszowy rytm utworu "Rain Day Women #12 & 35".

Pozbawiony swojego karnawałowego, dekadenckiego tonu utwór otwierający legendarny album "Blonde on Blonde" miał prawo budzić kontrowersje. W głosie Dylana niewiele pozostało młodzieńczego skowytu. Nie ma jednak wątpliwości, że głos ten zestarzał się pięknie. Pokryty rdzą czasu, sprawia wrażenie wyszlifowanego przez doświadczenie, wciąż surowego, ale też posłusznego właścicielowi. Złośliwi powiedzą, że Dylan ma dziś nad nim większa kontrolę, niż w latach świetności.

Muzyk chyba na dobre rozstał się ze swoją gitarą. Spędza większość czasu przy fortepianie, wędrując czasem na środek sceny, gdzie pozostaje na jedną zwrotkę, tudzież krótkie solo na harmonijce ustnej. Unikający jakiejkolwiek interakcji z tłumem, wydaje się zupełnie pochłonięty własna muzyką. Nie jest to tyle koncert mający zadowolić publiczność, co medytacja człowieka celebrującego swoją miłość do muzyki. Człowieka powściągliwego, aczkolwiek chwilami dającego się ponieść jej wodzy - każde uniesienie się artysty ze stolika wywoływało spontaniczne oklaski tłumu.

Program koncertu zaskakuje. Odnoszący się zwykle do swoich przeszłych dokonań z dystansem, serwuje głównie szlagiery - utwory, które stawiały podwaliny pod muzykę popularną. Nie zagrał żadnego utworu z płyty poprzedniej - wydanego w 2012 roku, bardzo dobrego "The Tempest", choć to właśnie one dominują podczas trwającej trasy. Jest to kolejny dowód na chimeryczność muzyka i, paradoksalnie, było to nie lada gratką dla tych, którzy na występ Dylana czekali całe życie i właśnie takiego przekroju twórczości oczekiwali.

Skonsternowana publika często rozpoznaje odgrywane przez zespół utwory dopiero po rozbrzmieniu pierwszych wersów tekstu. "Desolation Low", na płycie kilkunastominutowy, akustyczny kolaż surrealistycznych obrazów okraszony został rock'rollowym rytmem. Dla wielu mógł wypaczyć sens utworu, dla Dylana zdawał się być ucieczką od rutyny, eksperymentem, może nawet przemyślaną prowokacją. W innych utworach zmiany te zdają się być zabiegami wręcz koniecznymi. Bijącą z oryginałów młodzieńczą butę zastępuje często zaduma i nutka sentymentalizmu, czasem odrobinę ironicznego. Autor nie próbuje odmłodzić swojej twórczości. Czyni ją adekwatną do swojego wieku, zmienioną, ale wciąż frapującą i ekscytującą.

Wraz z aranżacjami zmienił się kontekst dylanowskich liryk. "Shelter from the Storm" w kontekście trwającej jesieni życia autora nabiera nowego, wyjątkowo refleksyjnego wydźwięku. Piorunujące wrażenie robią spisane ponad 50 lat lat temu apokaliptyczne wizje z utworu 'A Hard Rain's A-Gonna Fall'. Śpiewane głosem człowieka, którego rozpoczęta w młodości walka o świat wolny od niesprawiedliwości i widma zagłady wciąż nie została zwieńczona, nabierają jeszcze bardziej rozpaczliwego tonu. Świeższe dzieła muzyka reprezentowały jedynie utwory z płyty '"Love and Theft"'. Pochodzący z niej utwór "Summer Days" wykonany zostaje z porażającą wręcz bluesową energią.

Aranżacją wierną nagraniu studyjnemu mistrz ceremonii opatrzył jedynie utwór "The Ballad of the Thin Man" z płyty "Highway 61.Revisited.", według magazynu "Rolling Stone", czwartej najlepszej w historii muzyki popularnej. Po tym też utworze muzycy opuścili scenę. Osoby znające gderliwość Dylana mogły być pozytywnie zaskoczone, gdy ten wyszedł na scenę by uraczyć publikę dwoma jeszcze utworami o kolosalnym wprost wpływie na dzisiejszą muzykę - "All Along the Watchtower" i "Blowin in the Wind".

Bob Dylan opuścił scenę amfiteatru bez słowa, w finale ustawiwszy się jedynie na środku sceny w otoczeniu towarzyszących mu muzyków. Piętnaście minut później jego czarny autokar wyjeżdżał już z terenu hotelu, eskortowany przez policyjny radiowóz. Trwające tournée, ochrzczone mianem "Never Ending Tour" (Niekończąca się trasa) trwa od roku 1988.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gp24.pl Głos Pomorza