Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Słupski symbol słodkości. Historia wózka do kręcenia waty i jego właściciela

Fot. archiwum rodzinne Bronisława Sokoła
Bronisław Sokół z żoną Marią na plaży w Ustce. Lata 80. XX wieku.
Bronisław Sokół z żoną Marią na plaży w Ustce. Lata 80. XX wieku. Fot. archiwum rodzinne Bronisława Sokoła
W 1964 roku Bronisław Sokół wyjechał na ulice Słupska swoim wózkiem do kręcenia waty. To był szczyt ówczesnej techniki. Kupił go od wrocławskiego rzemieślnika za 43 tys. złotych.

W czasach, gdy trudno było kupić cukier, a po słodycze dzieci stawały w kolejkach od piątku rano, bo można było je dostać tylko w ten dzień od godziny 13, wata cukrowa jawiła się jako przysmak nad przysmaki. Stała na pierwszym miejscu w hierarchii słodkości, tuż obok maminych cukierków smażonych na patelni z wodą i śmietaną. Mmmm. Palce lizać.

Dziś, gdy pod słodkościami dosłownie uginają się półki sklepowe, trudno sobie wyobrazić szczęście dziecka, które po długim oczekiwaniu w kolejce na usteckiej promenadzie niosło dumnie przed sobą cukrową watę. Wtedy było kimś, a wszyscy spoglądali na nie z zazdrością.

Zanim jednak pan Bronisław wyjechał na słupskie ulice, by po latach stać się postacią kultową, miał już za sobą walkę jako 18-letni żołnierz w kampanii wrześniowej, ciężką ranę od szrapnela, internowanie na Węgrzech, pobyt na robotach przymusowych, a później w niemieckim obozie karnym za dostarczanie żywności jeńcom radzieckim, i szczęśliwe wyzwolenie dzięki polskim żołnierzom w czapkach z orzełkiem, ale już bez korony. To był 1945 rok.

Słodka wata z potrzeby ekonomicznej
Produkcja cukrowej waty to sztuka sama w sobie. Cukier trzeba ostrożnie wsypać do metalowego pojemniczka, rodzaju głowicy z dziurkami, która stanowi serce całego mechanizmu.
Pod głowicą pali się płomień - kiedyś jego źródłem zasilania był denaturat. By ogień zapłonął, trzeba było dmuchać w naczynko z płynem, by doszedł on do samej głowicy. Zbyt mocne dmuchnięcie oznaczało wybuch, popalone ręce, włosy i brwi. Zbyt słabe - zgaśnięcie płomienia.

Dopiero w latach 70. zamiast denaturatu pan Bronisław zaczął stosować butlę z gazem. Dwukilogramową, turystyczną, czerwoną.

Silniczek porusza głowicę, ogień rozgrzewa cukier, zamieniając go w płyn, który przez dziurki wydostaje się do misy w formie zasuszonych niteczek. Teraz czas zebrać je na patyk.
Z kilograma cukru można ukręcić średnio 30 wat. Przy dobrej, suchej pogodzie - nawet 40. Przy słabej, wilgotnej - jedynie 20.

Gdy po wojnie, w 1945 roku pan Bronisław wrócił do rodzinnego Krakowa, nie wiedział jeszcze, że całe dalsze życie będzie specjalizował się w produkcji waty cukrowej, aż w 2010 roku okaże się, że jest najstarszym fachowcem w tym zawodzie w Polsce.

W 1953 przyjechał na ziemie odzyskane. Tu pracował w PGR-ach oraz zakładach państwowych. I cały czas miał za mało pieniędzy.

Do Gierka nie pasował
To właśnie ekonomia, czyli konieczność dorabiania, pchnęła go do zakupu wózka. Znalazł taki we Wrocławiu. Przywiózł do Słupska. Jednak zanim zaczął sprzedawać swoją watę, musiał uzyskać stertę zezwoleń, jak to w PRL-u bywało. - Otworzenie takiej działalności w tamtych czasach było dla mnie niezwykle trudne - opowiada po latach.

Jedyny plus urzędniczego formalizmu był taki, że jako członek Cechu Rzemiosł Różnych otrzymywał rocznie przydział 50 kilogramów cukru. To wystarczało na krótko, a gdy cukier się kończył, a był dostępny jedynie na kartki, szukał go po znajomych, po rodzinie, a czasami interes trzeba było po prostu zamknąć.
Miał stałe miejsca sprzedaży - przy "Delikatesach" na dzisiejszej ulicy Nowobramskiej, przy szkołach podstawowych. Niektórzy dyrektorzy go nie lubili. Nie wiadomo dlaczego.

- Przeganiali, krzyczeli, grozili - wspomina. Ale wrył się w krajobraz miasta.

Latem centrum interesu stawała się Ustka. - Wstawał rano i jechał pociągiem albo autobusem. Ja do dzisiaj, jak słyszę nazwę tego miasta, to mam dreszcze. To była ciężka praca - stwierdza jego żona Maria.

Wózek jeździł po plaży, bo nikomu nie chciało się wchodzić na promenadę. Pan Bronisław cierpliwie pchał go po piasku, przenosił przez drewnianą palisadę falochronu i szedł dalej.

Wata cukrowa na plaży to był hit. Zawsze po złotówce. Widziano go tam ciągle - w przepisowej białej czapce i białym fartuchu. Czasem, jak w latach 70. na plażę nie miał wstępu. Wówczas do Ustki przyjechał Gierek. Jego wózek jakoś nie pasował do wizji cudownych lat 70.

Syrenka luksus, czyli pomarańczowe bosto
Początek lat 80. to pierwszy objaw luksusu w jego życiu - syrenka bosto koloru pomarańczowego. - Na pakę, po dechach można było wtaczać wózek i jeździć z nim po okolicy - opowiada.

Razem z kultowym sprzętem pojechał na wakacje na południe Polski, m.in. do Karpacza. Tam też sprzedawał watę i jak mówi po latach, spotykał tam nieco przyjemniejszych urzędników niż nad morzem.
Ale w połowie lat 80. syrenkę mu ukradziono. Stwierdził wtedy, że nowego samochodu kupować już nie będzie.

Kilka lat temu działalność wyrejestrował, ale nadal sprzedawał watę w Parku Kultury i Wypoczynku, choć bardziej już rekreacyjnie.

- Przychodzą do mnie dzieci. Mają po 50 groszy, to jak im nie sprzedać? - pyta. - Ale dla mnie to bardziej możliwość wygrzania się na słońcu. Lekarze mówią, żebym oddychał świeżym powietrzem, to staram się - mówi.

Następców swojego zawodu w rodzinie mieć nie będzie. Nikt już nie chce kręcić waty. Teraz jednak postawił sobie za cel, że naprawi wózek, który ktoś mu ukradł 2 stycznia i porzucił chwilę później.
Latem jeszcze kilka wat sprzeda, nawinie je na patyczki, które złamie na pół, "żeby mniej drewna marnować".

A jego słodkości kupować będą dzieci dorosłych, dla których cukrowe nitki były kiedyś najsłodszymi chwilami dzieciństwa.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gp24.pl Głos Pomorza